Kiedy wszystkich ogarnęła panika, prezydent desperacko zaufał jednemu człowiekowi. Tylko on mógł, bowiem powstrzymać śmiertelną zagładę, która rozprzestrzeniła się po kraju z szybkością błyskawicy. Oczywiście tym człowiekiem nie mógł być byle zasmarkany chłystek z wiejskiego supermarketu. Nie tylko przecież nie zatrzymałby nawały tajemniczej choroby, lecz sam ugiąłby się pod jej ciężarem jako jedna z pierwszych ofiar. Ponieważ jednak wybraniec pracował w charakterze osobistej ochrony prezydenta Staów Zjednoczonych oprócz sztuk walki zachowywania zimnej krwi, miał również dostatecznie dużo szarych komórek, by wiedzieć, jaki zrobić z nich użytek. A było to Kenowi Fairchildowi (Brian Bosworth) potrzebne, ponieważ gdy dowiedział się, że grupa naukowców używa nowej broni biologicznej, od razu mógł przewidzieć, iż wynikną z tego kłopoty. I rzeczywiście, skutkiem błędu w obliczeniu wirus wydostał się poza obręb laboratorium, a miał on tak wielką siłę rażenia, że w ciągu kilkunastu godzin mógł zainfekować cały kontynent. Jednak Fairchild, który dowiedział się w porę, że inwazja możliwa jest do zatrzymania, postanowił do niej nie dopuścić. Oczywiście pierwszą rzeczą, którą agent zrobił, była próba powiadomienia o niebezpieczeństwie prezydenta. Okazało się jednak, że w sztabie przywódcy narodu znajdowały się osoby, chcące zachować aferę w tajemnicy. Fairchildowi zaczęto, zatem grozić podwójne ryzyko: zakażenie i oberwanie kuli w plecy. Bohater znalazł się w kropce: nie znał antidotum na chorobę, nie wiedział także komu może zaufać.