Biała, nastroszona fryzura, która jest już tak ikoniczna jak wąsy Salvadora Dalego. Przeorana wiekiem, ale przy tym pogodna twarz. Wiecznie zapalony papieros i kłęby dymu, które tworzą skomplikowane, być może prorocze wzory. David Lynch pracuje w swoim warsztacie. Pokrywa płótna wizerunkami zdeformowanych postaci, lepi z masy coś na kształt rakowatej narośli, wygina druty i tworzy z nich supły. Jest tak skupiony, że aż autystyczny. W przerwach skrzekliwym głosem opowiada o latach, kiedy jeszcze nie uchodził za największego żyjącego surrealistę i wzorcowy przykład człowieka renesansu. O rozwijanej od wczesnej młodości pasji malarskiej. O epifanii, w wyniku której doszedł do wniosku, że chce, aby jego obrazy zaczęły się ruszać. A także o mrocznych i intensywnych momentach, które mogły mieć wpływ na jego wyobraźnię: powracających napadach lęku, spędzaniu czasu w złym towarzystwie czy spotkaniu z wałęsającą się po ulicy nagą kobietą.